sobota, 10 listopada 2012

Schizofrenia w pierwszym stadium.


Debby właśnie tańczyła z butelką wina w ręku, kiedy do pokoju wszedł Tom z dzieckiem na rękach. Nawet go nie zauważyła. Zbyt dobrze się bawiła, a jak!
-Ekhm – odchrząknął zupełnie nieznacząco, chcąc zaznaczyć, że znalazł się w pomieszczeniu. Nagle przestała kręcić tyłkiem na kanapie i spojrzała w jego stronę.
-Tomuuuuś! – zeskoczyła na podłogę i ukłoniła się głęboko. Przed Czarnym Panem? Nie. W ramach podziękowań za oklaski, które Debby słyszała w swojej głowie, którymi to została nagrodzona za swój brawurowy skok z sofy na podłogę. To prawie tak ekstremalny wyczyn jak skakanie z dywanu! Ale jemu jednak nic nie dorówna.
-Co na kolacje? – przeszła od razu do rzeczy. Riddle wzruszył ramionami.
-Spytaj Lucjusza i jego skrzaty. – odparł beznamiętnie kładąc dziecko na ziemi.
-Niee… Ej, co Ty robisz?! – spanikowała dziewczyna biorąc Nicole Riddle na ręce i tuląc do piersi – Ty potworze… - załkała, odkładając zawiniątko do specjalnego łóżeczka. Lord tylko znowu wzruszył ramionami.
-Gdzie byłeś? – spytała niby od niechcenia, ale on już znał takie numery. To było jedno z tych typowych dla podejrzliwych żonek, podchwytliwych pytań typu „Wiesz może, gdzie podziało się ostatnie ciasteczko?”. I wtedy co robić. Jak się skłamie – źle. Jak się powie prawdę – źle. Wybrał więc jedyną neutralną opcję. Wzruszył znowuż ramionami.
-Aha. – uśmiechnęła się szeroko, najwidoczniej zadowolona z odpowiedzi. W tym momencie Tom pomyślał, jak to prosty jest umysł kobiety i wskoczył w swoje ukochane laczki*. Zielone z godłem Slytherinu.
-Jak nasza hodowla? –spytał, kiedy pod nogami przewinęła mu się Nagini.
-Ach… Nie pamiętasz?

Wspomnienie.

Debby leżała, wtulona w Toma w łóżku. Nagle poczuła, jak coś smyra ją po ramieniu. Zachichotała głupkowato.
-Ach, Tomuś, przestań! Oh, stop it you!
-Ale co? – usłyszała zaspany głos. Zmarszczyła czoło.
-No… Łaskotać mnie! Hihihihihiih!
-To nie ja. – stwierdził odkrywczo i odwrócił się przodem do żony. Czyżby ktoś jeszcze był w ich łóżku? Czyżby ktoś jeszcze jej dotykał?! I wtedy zauważył malutkiego wężyka pełznącego po jej przegubie. Odetchnął z ulgą. Kiedy Debby nie zrozumiała o co chodzi, wskazał palcem na żyjątko. I wtedy zaczęło się piekło…
-AAAAAAAAAA! DŻDŻOWNICA! – ryknęła na cały głos, wyskakując z łóżka i wymachując rękoma, jak na rollercoasterze w Arabii Saudyjskiej rozpędzającym się w 3 sek. Do 290 km/h. Popędziła do kuchni, gdzie chwyciła w dłoń patelnię i rzuciwszy malutkim wężykiem o ścianę, zaczęła go okładać rondlem.
-GIIIIŃ, ROBALU OHYDNY! – darła się. Kiedy stwierdziła, że już nawet nie ma co zbierać wróciła do pokoju.
-Już doo… - zaczęła, ale wtedy, OHO! Zobaczyła, że podobną glistę trzyma Voldemort w swych dłoniach. Podeszła do niego i wybiła mu stworzenie z rąk, po czym nadepnęła na nie, dodatkowo jeszcze wwiercając w ziemię! Tom odwalił pospolitego face palma.
-To dzieci Nagini i Poule’a . – powiedział beznamiętnie, zastanawiając się w duchu jak można nazwać węża „kura” , tyle że po francusku. Chyba nigdy nie zrozumie swojej małżonki, która właśnie zamarła z otwartymi ustami.
-Ups. – wymsknęło jej się.
-Ale zostało ich jeszcze sporo, nie martw się, to węże. – przypomniał z uśmiechem i pocałował ją na pocieszenie. Pokiwała skwapliwie głową. –Nie mniej jednak coś Ci jest. Wiem kto cię wyleczy. Stiwen King. –oznajmił śmiertelnie poważnie i sięgnął po mugolskie narzędzie Szatana, zwane telefonem komórkowym. Wybrał numer.
-Stevie? Siemka. Tu Voldi. – rzucił wesoło, a po chwili zachichotał jak mała dziewczynka. – Aaaaach, tak pamiętam! Hihihi, ależ ona miała ciuchy, uf! – machnął ręką. Debby patrzyła na to oniemiała.
-No,no… Ej, wiesz co, wpadłbyś do mnie? Moja żona, hi hi, taaak, ustatkowałem się, jak mi radziłeś… Hahaha,  OMG! Serio? Nooo, nie wierzę! W każdym razie wbijaj, czekam. Papa, buziaczki! – zacmokał do telefonu i rozłączył się, po czym spojrzał ze śmiertelną powagą na dziewczynę – Niestety nie może przyjechać.
-Jak tooooo? Ale… - zaczęła zrozpaczona. Była jego wielką fanką.
-Żartowałem, przyjedzie.
-Oooch, to dobrze, a za ile będzie?
-Godzinę jakoś tak.
-SERIO?!
-Nie. Kłamałem.
-No chyba żal. – westchnęła ciężko – No trudno.
-Dobra, jest w drodze. – oznajmił wspaniałomyślnie i rozsiadł się wygodnie na kanapie.
-Dopiero co go zaprosiłeś.
-Wiem, wcale nie jest w drodze.
-To nie jest śmieszne
-Lord Voldemort nie może być śmieszny. – zauważył rezolutnie, pukając się palcem w brodę. Pokręciła zrezygnowana głową. Przemilczała wspaniałomyślnie fakt, że jeszcze chwilę temu zachowywał się jak nastolatka. I to do tego blondynka! Skrzyżowała ramiona pod biustem.
-No co? – spytał zdezorientowany.
-NIC. Co z Kingiem?
-Będzie.
-Naprawdę? – spytała, tracąc powoli cierpliwość.
-TAK. – powiedział, tracąc powoli cierpliwość.
-Supeeeer~! Kocham cię! – zarzuciła mu ręce na szyję i dała soczystego buziaka w policzek. A on tylko mruknął coś pod nosem na temat tego jaki to Lord Voldemort jest wspaniały.

Godzinę później.

Pukanie do drzwi.
-Severusie, otwórz. – rozkazał Voldemort. Snape przeszedł przez pokój, rzucając mu powłóczyste spojrzenie i wykonał rozkaz. U progu stał nikt inny jak Siwen King. Nieobecne fanki zapiszczały idiotycznie, jak na widok Biebera. Zapiszczała także pasta, którą przybysz nadepnął, przekraczając próg.
- Stevie! – ucieszył się Tom i podszedł do niego szybko, po czym pocałował go w oba policzki (Stary Nietoperz poczerwieniał z zazdrości) i wciągnął do środka – To właśnie moja żona, Debby – wskazał na dziewczynę, która nieśmiało pomachała mężczyźnie. Odmachał jej, równie nieśmiało.
-Okeeeeeej… - mruknęła, przyglądając mu się sceptycznie.
-Boję się kobiet. – powiedział, patrząc gdzieś w bok.
-Och. – pokiwała ze zrozumieniem głową. Zawtórował jej, widocznie zawstydzony.
-A więc tak. – Marvolo wyzwolił ich z niebezpiecznych czeluści ciszy. Fuck yeah – Debby zabiła dwa węże z naszej hodowli… - oznajmił boleśnie. King zrobił wielce zamyśloną minę.
-Czemu?
-Pomyliła je z robakami.
-Ahm… - mruknął i usiadł w fotelu, zarzucił jedną zgrabną i opaloną nóżkę na drugą i oddał się kontemplacji.

Trzy godziny później.

Wszyscy siedzieli w milczeniu, czekając na werdykt. Ostatecznie Stiwen uniósł głowę i spojrzał po wszystkich.
-Jest chora. – oświadczył.
-Niemożliwe… - wyszeptał przerażony Tom. Łzy wzbierały mu się oczach. – Wiedziałem. WIEDZIAŁEM, ŻE TO TY ODKRYŁEŚ AMERYKĘ, STEVIE! – zawył, tuląc się do mężczyzny, który pogłaskał go po włoskach.
-Już dobrze, Ciii… To sekret…  - Potem odsunął go od siebie. A Marvolo nagle „normalniejąc” spytał.
-Jak ją wyleczyć?
-Terapią.
-Ale jaką? – dopytywał, zniecierpliwiony.
-Terapeutyczną, kurwa. – warknął Stevie.
-Coś nie w sosie dzisiaj. – zmartwił się Tomuś, wyginając usteczka w idealną podkówkę.
-Bo idę ulicą, a jakaś Katerina rzuca się na mnie z wrzaskiem „STEEEFAAAAAN! WRÓCIŁEŚ!”. Próbowała mnie chyba zgwałcić, nie wiem, nie doszliśmy do tego. – mruknął wymijająco, po czym oparł ręce na kolanach, nachylił się i spytał – Ile razy, do najjaśniejszej cholery, mam powtarzać ludziom, że jestem STIWEN, a nie STEFAN? – wziął głęboki wdech.
-Spokojnie… - Debby uśmiechnęła się, wstając.
-Gdzie idziesz? – spytał Tom. (Zaparzyć naszej ulubionej herbaty…)
-Wyrzucić śmieci. – odparła wesoło i wyszła przed dom, chwytając po drodze worek ze śmieciami. Minęła drogowskaz „Highway to Hell”, z jakiegoś powodu wskazujący ich dom i podeszła do płotu sąsiadów, do których z kolei prowadził napis „Stairway to Heaven”. Bez większych skrupułów przerzuciła worek na drugą stronę. W tym samym momencie to samo uczynił niejaki Harry Potter z ich ogrodzeniem.
-Potter! – warknęła – Idź lepiej wózeczki dla dziecka kupować – pogroziła mu ręką. Pokazał jej język i wrócił na posesję, na którą ta przed chwilą wrzuciła worek. Sąsiedzi, pomyślała zgryźliwie i wróciła do salony, po drodze przydeptując pastę.
-Wróciłam. – jakoś niespecjalnie przejęła się śmieciami Potterów w ich ogródku. Zastała dziwną sytuację. Snape najwidoczniej próbował dobrać się do Toma, a powstrzymywał go Stiwen, ciągnąc za nietoperze skrzydła.
-Tomuś! – pisnęła, rzucając na ratunek mężowi. W połowie drogi zamarła. – PAMIĘTNIKI WAMPIRÓW LECĄ TERAZ W TELEWIZJI 3 SEZON! – ryknęła i rzuciła się do kolejnego mugolskiego narzędzia Szatana, tym razem zwanego telewizorem.
Wszelkie informacje dotyczące mugolskich przedmiotów, mogą państwo znaleźć w dołączonym podręczniku „Jak korzystać z narzędzi Szatana?”.
Wszyscy nagle zapomnieli o sytuacji, siadając przed ekranem skrzyżnie, jak dzieci w przedszkolu.
-STEFAN NIE PIJ Z ELENY KRWI!
-Tyler jest mój, ty wampirska szmato! – zasyczał złowrogo Severus, kiedy była scena Caroline całującej Tylera, przy której Debby wzruszyła się do łez.
-KOOOOOOL~! – wrzasnęła nagle. Tom spojrzał na nią uważnie. Nagle zachichotała głupkowato machając ręką – Aaach, nic, nic!
-Ahm. – mruknął tylko nieprzekonany. Po odcinku wszyscy wrócili do poprzednich pozycji – Severus próbował pocałować Toma, a Stiwen ciągnął go za skrzydła. No i Debby była w połowie drogi. Nagle postanowiła wyjąć  różdżkę i wycelowała ją w Snape’a.
-Sectumsempra, Crucio, Impiedimenta, Drętwota, Petrificus Totalus! – darła się, wymachując różdżką, jak dyrygent na koncercie. Wszystkie zaklęcia odbiły się od Nietoperza. – What the…?!
-Cheatuję. – oświadczył tamten i wyszczerzył zęby. Debby spojrzała na jego włosy. Puszyste.
-Faktycznie. – zacisnęła dłonie w pięści. Niedobrze. Jak Sevi jedzie na cheatach to nie oznaczało nic dobrego. Ostatecznie spróbowała znowu:
-AVADA KEDAVRA!
I Snape padł na podłogę, a ona zaczęła tańczyć makarenę.
-Żyjesz jeszcze? – spytała.
-Nieee. – odparło ciało, także tańczące makarenę. Uniosła kciuk do góry. Tom opadł na sofę, oddychając ciężko.
-Dziękuję, Debby… Ten popapraniec będący jednym z moich najbardziej zaufanych popleczników… On jest chory.
-Nie zgadzam się. – wtrącił dotychczas milczący King. Wszyscy spojrzeli na niego więc zrobił mądrą minę- Nie jest chory. Jest zakochany.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! – zaczął wrzeszczeć Voldemort – ZABIĆ MIŁOŚĆ! – pisnął dziewczęcym głosikiem i dobił Severusa, wskakując na jego brzuch.
-Dzięki . – mruknęła cicho Debby.
-Mam na myśli Yaoi. – sprostował, posyłając jej słodki uśmiech.
-Aaaaahaaaa. Ale Yaoi jest spoko. Na przykład…Tom x Harry!
Na dźwięk imienia tego drugiego Riddle’owi dreszcze przebiegł po plecach, wyszedł nogawką i uciekł na lotnisko.*
-Fuj. – ocenił łaskawie. Deb zacisnęła usta w wąską linię.
-I tak zawsze wolałam Drarry!
-Co ty tak z tym Harrym?! Stevie, trzeba ją wziąć na terapię teraz. Ona woli Drarry od Drapple!– zakomenderował stanowczo. King opychający się szczurami z osiedla spojrzał na nich uprzejmie zainteresowany i wciągnął ogon, wystający mu z ust.
-A jaką terapię? – zapytał z wyjątkowo głupim uśmiechem.
-No, terapeutyczną chyba, tak?!
-Ach, tak, tak… Było coś takiego. – potwierdził z szerokim uśmiechem.
-Stevie, co Ci?
-Jaki Stevie? – zdziwił się mężczyzna.
-Zawsze tak na Ciebie mówię. – przypomniał Voldemort.
-Nie. Nie znam Cię. Jestem Riczard Bachman. – uśmiechnął się niepewnie. Tom wytrzeszczył oczy.
-Am.. Hej, Richard. Jestem Lord Voldemort.
-Przecież wiem. – Richard popukał się w głowę.
-Skąd?
-Jesteś moim przyjacielem, Voldi. Nie pamiętasz? To ja? Stiwen? No, siadaj, napijmy się w ramach cholernie terapeutycznej terapii. Dla was obojga – wskazał jego i Debby palcem z miną „If u know what I mean” i usiadł, stawiając na stole Burbon. Tamta nietrybiąca nic dwójka wzruszyła równocześnie ramionami i także zasiadła na swych szanownych czterech literach.